Not Free Enough....
24.12.2011
I nadszedł ten moment... Zmieniam lokum. Od dziś zapraszam pod nowy adres - http://not-free-enough.pl/. Obecnych tu efektów kilkumiesięcznego powrotu do pisania nie usuwam, kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę tu kiedy zawiedzie mnie nowe miejsce. A póki co zapraszam do zaktualizowania swoich linków.
14.12.2011
Korzystając z raczej niezbyt częstych chwil, kiedy mam trochę więcej wolnego czasu (patrz weekend) zgodnie z zapowiedziami siadłam, a nawet położyłam się, do moich nowych nabytków. Ot, czasem trzeba sobie wygospodarować jeden taki dzień żeby nie zwariować.
Przede wszystkim skończyłam zwiedzanie Anglii jak i paru innych zakątków Europy z czasów Królowej Wiktorii w towarzystwie Alexii Tarabotti. Zdecydowanie mnie uspokoiła, zrelaksowała, kilkukrotnie pokazała, że mamy ze sobą nieco wspólnego. Tak nastawiona dla odmiany porwałam się na zgoła inną tematykę i okoliczności, na "Poniedziałek zaczyna się w sobotę".
Zmiana bardzo odczuwalna. O ile przy Gail Carriger mogłam pochłaniać dowolne ilości herbaty, o tyle Strugaccy wywołali u mnie potrzebę sięgnięcia po coś, co ma przynajmniej 40% woltażu. Innymi słowy bez pół litra i siekiery ani rusz. Sporo odwołań do bajek i baśni wymieszanych z realiami sprzed ładnych paru lat. Bardzo duża dawka surrealizmu, bo jak inaczej mówić o kocie, który z powodu sklerozy nie jest w stanie opowiedzieć od początku do końca żadnej bajki? Od razu przypomniała mi się inna książka, którą było mi dane przeczytać w tym lub zeszłym roku. "Schron 7/7" Anny Starobiniec odebrałam bardzo podobnie. Chociaż z tego co pamiętam, przeczytałam go w jeden dzień leżąc chora, z dość wysoką gorączką, co mogło nieco zmienić sposób odbioru. Jeśli nawet to raczej na korzyść książki. Nie do końca przytomny umysł otępiony końską dawką aspiryny, grzańca i Xylometazolinu, który pozwalał mi zachować szczątkowe szanse na normalne oddychanie, wpasował się w klimat książki bez reszty. Wręcz mam wrażenie, że specjalnie dla Strugackich powinnam się rozchorować żeby to wszystko ogarnąć i nie doszukiwać się może zbyt często logiki. Przynajmniej nie tej powszechnie znanej i uznawanej. Jedno jest pewne, ta lektura będzie wymagała znowu zdecydowanej zmiany tematyki o dobre 180 stopni, chociaż nie przeczę, że jeszcze wrócę do tego typu literatury, ba nawet do samych Strugackich. Ale na razie potrzebny mi będzie mały odpoczynek żeby na nowo poukładać sobie odbiór świata zewnętrznego.
10.12.2011
Sezon mikołajkowo-świąteczny w pełni a co za tym idzie bezkarnie można sprawiać sobie mniejsze i większe prezenty. Tym razem padło na książki. Chociaż jeszcze nie doczytałam "Gry o tron" już udało mi się dociążyć półkę kilkoma nowymi zdobyczami.
Przede wszystkim Gail Carriger. Jako, że jej styl strasznie przypadł mi do gustu jako świetny na odstresowanie i jednocześnie nie wymagający zbyt skomplikowanych procesów myślowych, niestety George R. R. Martin musiał chwilowo przejść do kolejki. Kilka ostatnich tygodni było zdecydowanie zbyt nerwowych, zbyt nieprzespanych i tak wykańczających, że czas na coś lekkiego.
Z niejakim opóźnieniem, ale zdobyłam trzeci tom, czyli "Bezgrzeszną". Póki co pochłaniam ją w takich dawkach, w jakich się tylko da, ale niestety brak czasu nadal daje o sobie znać. Co muszę przyznać, nie zawiodłam się. Znowu udaje mi się całkiem sprawnie odpocząć psychicznie. Fabuły zdradzać nie zamierzam zwłaszcza, że dla mnie samej jest ona nadal tajemnicą. Dlatego niezbyt odkrywczo przyznam po prostu, że jest to kontynuacja historii z "Bezdusznej" i "Bezzmiennej".
Ale na tym nie koniec. Łowy były znacznie bardziej owocne (chociaż jak teraz na nie patrzę to zastanawiam się kiedy u licha ja to wszystko zdążę pochłonąć). Kolejno odlicz od dołu: Walter Moers "Miasto Śniących Książek", do którego zachęcił mnie ten oto wpis, Lee Carroll "Królestwo Czarnego Łabędzia" i Lauren DeStefano "Atrofia", których zapowiedzi znalazłam na zakładce w "Bezgrzesznej", a na dobitkę bracia Strugaccy "Poniedziałek zaczyna się w sobotę" oraz Tom Holt "Ziemia, Powietrze, Ogień i ...Budyń". Dwie ostatnie pozycje wybrałam niejako na zmianę tematu, zresztą do Strugackich i tak miałam się kiedyś w końcu uśmiechnąć i sprawdzić z czym to się je. Tom Holt to czysty przypadek, zainteresował mnie tytuł, a później opis na stronie wydawnictwa. Zresztą, jak szaleć z zakupami to szaleć.
Teraz nie pozostaje nic innego jak tylko zamknąć się przed światem i zatopić w swoich auto-prezentach.
24.11.2011
Jeszcze dobre trzy lata temu telefon, a raczej smartfon z dotykowym ekranem był dla mnie czymś fajnym i w zamyśle użytecznym. Wtedy wybór padł na Toshibę. Dokładnie na Toshibę G900 Portege. Fajna sprawa, system operacyjny, dotykowy ekran, wifi (wtedy jeszcze oferta operatorów na dostęp do internetu nie była tak przyjazna jak obecnie), do tego pełna, fizyczna klawiatura qwerty. Nawet nieco spora waga tego cuda jakoś mi nie przeszkadzała, chociaż noszenie go w kieszeni było nieco problematyczne. Z perspektywy czasu - trzymanie takiej cegiełki przy uchu też nie należało do spraw przyjemnych. Ale "Tosia" miała wszystko (oprócz wbudowanego modułu GPS) i to było fajne. Do czasu aż jej bateria nie zaczęła niedomagać. Z początkowego, rekordowego, czasu działania 2 dni przeszła na "porozmawiaj 2 minuty a powiem Ci, że połowę baterii rozładowałaś". Bieganie wszędzie z ładowarką i telefon, na którym nie można polegać kiedy jest najbardziej potrzebny nie miały sensu.
Wtedy znienawidziłam wszystko, co posiada dotykowy ekran, bo to mimo wszystko on jest głównym pożeraczem baterii. Do tego obsługa tego typu telefonów, przynajmniej dla mnie, jest nieco trudniejsza w ruchu. Na takim zwykłym nawet jadąc rowerem mogę napisać smsa czy zadzwonić i wiele się nie zastanawiam przy tym. Dotyk wymaga niestety więcej skupienia. Dlatego przeprosiłam się ze zwykłymi telefonami, chociaż w pewnym momencie i tak zaczęła się odzywać ich mała funkcjonalność. Wtedy w ramach kompromisu wybrałam moją E5, która jak do tej pory jest dla mnie najlepszym możliwym rozwiązaniem. Ale praktyka pokazała, że jeśli raz zacznie się używać prywatnego telefonu w celach służbowych to z jego prywatnością można się pożegnać. Przyszedł czas na uruchomienie drugiego numeru, tym razem skrzętnie pilnowanego, aby nie trafił do zbyt szerokiego grona. A jako, że ktoś (tak Aki, o Tobie mowa) stwierdził, że prędzej czy później będę musiała się oswoić z "dotykowcem", bo produkują ich coraz więcej, wybrałam co wybrałam.
Samsung Star II DUOS. Znany też jako Avila II. Kolejny kompromis. W pełni dotykowy, cenowo do przyjęcia, bez większych wodotrysków, ale za to z obsługą dwóch kart SIM. W końcu jak szaleć to szaleć, mogę mieć jeden dodatkowy numer, mogę mieć i dwa jeśli nie będzie się to wiązało z noszeniem przy sobie całej centrali telefonicznej. Ale od początku.
Pierwsze wrażenie po rozpakowaniu - jest niesamowicie lekki. E5 w porównaniu z nim jest cegłą, chociaż według danych różnica wagi to zaledwie 26g.
Załadowanie dwóch kart SIM, hmmm, nie mam przekonania do zastosowanego patentu na dwie karty jedna nad drugą.
Dolną nieco ciężko wydobyć z gniazda. Wiem, czepiam się, bo przecież skoro aparat obsługuje dwie karty to po co je wyciągać. Uznajmy to za wyższą konieczność. I tak nie polecam zbyt częstego stosowania tego zabiegu ze względu na konstrukcję obudowy. Tylna klapka nie przekonuje swoją solidnością i odpornością na częsty demontaż, ale może to tylko moje wrażenie. Co trzeba zostawić, wszystko jest naprawdę dobrze spasowane i całkiem nieźle wykonane. Po prostu plastik jak to plastik, ma swoją ograniczoną wytrzymałość, której nie warto na siłę testować.
Od strony technicznej, po blisko miesięcznym użytkowaniu mogę stwierdzić, że jest całkiem przyzwoicie. Miłe zaskoczenie, mimo dwóch kart SIM i dość sporego wyświetlacza około 4 dni spokojnie mogę nie myśleć o tym, gdzie zostawiłam ładowarkę. Nie są to może wyniki jak w starych dobrych cegłach, które i tydzień wytrzymywały, ale jak na obecne warunki naprawdę dobrze. Klawiatura ekranowa chociaż z początku sprawiała mi niejakie problemy, w gruncie rzeczy też nieźle się spisuje. Dochodzę do etapu, kiedy napisanie nieco dłuższej wiadomości nie jest już katorgą i czynnikiem wywołującym lawinę przekleństw więc uznajmy, że wiem co mówię. Owszem, zdarzają się literówki, kwestia przyzwyczajenia. Ale klawiatura odpowiada całkiem dobrze. Samo oprogramowanie (niestety, próżno szukać tu Androida czy innej przyjemności) też w większości przypadków reaguje szybko i sprawnie. Chyba tylko do jednej kwestii mogę się tak naprawdę przyczepić. Brakuje mi w Samsungu wsparcia dla 3G. Jest to czasem odczuwalne. No może jeszcze coś by się znalazło. Jednej z kart SIM można przypisać na stałe obsługę transmisji danych. Niestety transmisji nie można (a może jeszcze nie wiem jak to zrobić) podzielić osobno na zwykły dostęp do internetu i wiadomości MMS. W praktyce wiąże się to albo z wysyłaniem wiadomości multimedialnych za pomocą karty przydzielonej do transmisji danych, albo grzebanie w opcjach za każdym razem. Niby nic takiego, ale taki mały niesmak zostawia.
Podsumowując ten może nieco przydługi wywód. Nie taki straszny diabeł jak go dotykają. Chociaż nadal większym powodzeniem u mnie cieszy się sprzętowa pełna klawiatura muszę przyznać, że w kwestii "dotykowców" naprawdę się poprawiło, co widać nawet po bardziej ekonomicznych modelach telefonów. Oby tak dalej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)