16.09.2011

Właśnie szperając w odmętach sieci w poszukiwaniu materiałów do tego wpisu przekonałam się, że ostatnim razem skłamałam nieco. Oczywiście nie jakoś specjalnie, czy strasznie, ale w pewnym sensie nie do końca miałam rację. Otóż okazuje się, że nieświadomie wręcz (wtedy nie zastanawiałam się jeszcze nad tym) pracowałam ze sprzętem Cisco. Nie był to wszak jeszcze Linsys, ale prawie.

Wszystko zaczęło się dobre osiem lat temu. Po wielu bataliach, krzykach, łzach i rwaniu włosów z głowy na widok rachunków telefonicznych w erze modemów telefonicznych nastał w końcu ten dzień kiedy to nasza lokalna kablówka zrobiła to. Zaoferowali swoim abonentom stały dostęp do internetu. Oczywiście sama usługa w swojej początkowej fazie funkcjonowania była daleka od ideału, awarie były na porządku dziennym, a prędkość 128kbps była wręcz zniewalająca, ale kogo to obchodziło skoro w końcu można było pozbyć się widma nabijanych na rachunku impulsów. Wraz ze zmianą łącza nastąpiła zmiana sprzętu. Modem telefoniczny ustąpił miejsca modemowi kablowemu. Wtedy pojawił się Webstar. Niestety, a może na szczęście, długo u mnie nie zagościł. Po jakimś roku, może nieco dłużej, wyzionął ducha. Przyczyna nieznana. Diagnoza postawiona w zasadzie samodzielnie, z pomocą sąsiadów, którzy na chwilę użyczyli swój egzemplarz. Tu powinnam wtrącić całą historię o tym, że nie cierpię kiedy technicy przychodzą do mnie przy czymś grzebać. Wystarczy, że raz się pojawili żeby zamontować to ustrojstwo. Tym bardziej wystarczy, że wtedy ze względu na panujący szał nowych podłączeń na ich wizytę czekałam przeszło tydzień. W każdym razie. Modem, do którego jak się okazuje przyznaje się Cisco nie był jakoś specjalnie miłym w użytkowaniu urządzeniem. A może to tylko ja byłam z nim niekompatybilna i dlatego postanowił odejść tak szybko.

Wtedy nastała era Thomsona. Dokładniej TCM390. Tu niestety jakoś nie mogę się dokopać do sensownej strony producenta, a nie chciałabym wykorzystywać zdjęć znalezionych przez Wujka Google, które nie są mojego autorstwa. Jak się okazało, ta era była jeszcze krótsza. Dokładnie rok (co do dnia) po wymianie modemu jechałam z Thomsonem do informatyków z kablówki żeby go znowu wymienić. Na swoją obronę, że to nie znowu moja niekompatybilność ze sprzętem dodam tylko, że sami mi już przez telefon przyznali, że mają sporo zgłoszeń, bo modemy nie wytrzymują latem i się nieco przypiekają. O dziwo mimo szybkiego wyzionięcia ducha mam całkiem miłe wspomnienia z użytkowania tego sprzętu.

Nie zapeszając, od tamtej pory posiadam SB5101. Odpukać, Motorola wytrzymała już kilka lat, niejeden upał, niejedną burzę. Jedyne podejrzenie awarii, które już dłuższy czas temu mieliśmy, i które zwiastowało możliwą kolejną wymianę modemu (informatycy chyba naprawdę by się już załamali) okazało się być fałszywym alarmem i zabawną, acz denerwującą historyjką. Po krótce - przewód antenowy w przedpokoju rezyduje sobie na szafie. Ma tam nawet nieco luzu i ogólnie nie przemęcza się, tylko leży. Oczywiście jest tam też zły dziad rozgałęźnik. Wystarczyło, że przy jakichś pracach remontowo-podobnych związek luzaka-kabla z dziadem-rozgałęźnikiem nieco się rozluźnił i w efekcie przez tydzień każde mocniejsze zamknięcie drzwi szafy, lub nawet przemieszczenie się obok niej powodowało nagłą utratę pakietów. Co się techniczni nasłuchali telefonów od nas, co się napowtarzali, że po ich stronie nic nie wykazuje problemów z siłą sygnału, że wygląda wszystko ok. Oczywiście nie od razu problemy udało się skojarzyć z szafą. Początkowo była to po prostu losowa utrata pakietów, a co za tym idzie połączenia. Powiem więcej, wyglądało to wtedy nawet bardzo podobnie do agonii Thomsona. Dopiero po kilku dniach coś mnie naszło i połączyłam te dwa fakty ze sobą. Grunt, że od tamtej pory wszystko działa i ma się dobrze. Wszak jakby nie patrzeć sprawny modem to całkiem przydatna rzecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...