29.09.2011

Będę narzekać, potrzebuję ponarzekać. Bo ten tydzień ciągnie się już w nieskończoność i robi się męczący, bo o Dlinku nadal brak wieści (sklep nadal twierdzi, że nie wrócił jeszcze z serwisu, ciekawe czy już w ogóle go wysłali czy może czekają aż się pozbiera tego kilka-kilkanaście sztuk). I wreszcie ponarzekam, bo są tacy ludzie, takie firmy, które chyba za punkt "honoru" wzięły sobie utrudniać życie innym.
Owszem, dziś może jestem jeszcze lekko nabuzowana (w końcu cała akcja zastąpiła mi rano kawę), ale mimo wszystko uważam, że mam powody. Cóż, specyfika mojej pracy sprawia, że codziennie mam kontakt z kurierami z różnych firm spedycyjnych. Jedni są całkiem w porządku, inni mniej, a jeszcze inni nie do zniesienia. Do tej pory w ostatniej kategorii królował tylko jeden osobnik. Ulubieniec publiczności całego działu i połowy firmy. Dziś z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ma konkurencję. Ex aequo z nim uplasowali się panowie z firmy, której nazwa zaczyna się na literę O... Do tej pory bywali u nas sporadycznie, niestety teraz zapowiada się, że wizyty będą przypadać nieco częściej. Niestety, bo i czego się spodziewać po kurierze, którego widuje się w czasie pracy w okolicach sklepu kiedy to posila się napojem energetycznym w specyficznym tego słowa znaczeniu. Jak się okazuje, jego kolega wcale lepszy nie jest.
Wszystko przez jedną nieco większą dostawę, której się dziś spodziewaliśmy. Jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, wszystko przyjechało na jednej palecie. Ot, nic dziwnego. Może dla mnie, może dla chłopaków z działu. Ale najwyraźniej nie dla kuriera. Pan zdecydowanie już po kwiecie wieku na widok tego, że wręcz wspaniałomyślnie otwieram dodatkowe skrzydło drzwi żeby łatwiej było manewrować wózkiem z paletą od razu wyskoczył do mnie z oburzeniem, czy ja sobie wyobrażam, że on to nam do środka wstawi. Skoro zawsze tak się to odbywało po prostu przytaknęłam, że owszem, bo przecież nie zostawimy tego na parkingu. O ja naiwna, czego oczekiwałam. Od razu dostałam wykład, że na pewno nam przez ciężar palety popękają płytki na korytarzu i będę go chciała później skarżyć o to i w ogóle. Tłumaczenie, że nie jest to pierwsza takich gabarytów dostawa nie poskutkowało. Jegomość zaciął się na swojej śpiewce jak to on nie chce być odpowiedzialny za naszą podłogę. Tak teraz myślę, że nie doceniłam jego troski, w końcu tak się starał... Po dłuższej chwili tak bezproduktywnej wymiany zdań po prostu nie wytrzymałam. Najzwyczajniej w świecie, tonem tylko odrobinę niższym od krzyku, zasugerowałam żeby już lepiej sobie pojechał i dał nam święty spokój. Skończyło się na rozpakowywaniu zawartości palety na parkingu. Wątpliwa przyjemność, masa straconego czasu i niepotrzebnych nerwów. No i w sumie osobista porażka, bo dałam się wyprowadzić z równowagi.
Pomyślałabym, że może sytuacje z firmą O. na płaszczyźnie służbowej to tylko przypadek, że akurat ten rejon trafił się komuś dziwnemu. Ale nie, prywatnie też miałam wątpliwą przyjemność korzystać z ich usług. Bardzo wątpliwą, bo gdyby nie w miarę niezłe układy z sąsiadami pewnie bym mojej przesyłki nawet na oczy nie zobaczyła. Wspaniałomyślny i nader kompetentny kurier najwyraźniej nie mógł się do nas dodzwonić domofonem. Do czego akurat miał całkowite prawo, bo ze względu na plagę ulotkarzy i skłonność do generowania hałasu przez moje psy, ów domofon często bywa wyłączony. W tej sytuacji większość kurierów zazwyczaj korzysta z magicznego urządzenia, o nazwie telefon. Ale nie, to byłoby zbyt proste. Ten osobnik poszedł na skróty i wylądował u sąsiadów. Nie pofatygował się nawet żeby zapukać do nas, po prostu zostawił przesyłkę drzwi obok. Bym to jeszcze może jakoś przetrawiła gdyby nie jeden drobny fakt. Na liście przewozowym wyraźnie podane były godziny dostawy - między 17 a 20. Faktyczna godzina odbioru - 10 rano. Ot taka mała rozbieżność, takie drobne lenistwo.
No nic, do trzech razy sztuka. Po trzecim razie nie będę mieć wyrzutów sumienia kiedy wkroczę na ścieżkę typowo wojenną.

27.09.2011

Najgorzej jak człowiek zaczyna przegrywać walkę z przeziębieniem i otumaniony końską wręcz dawką aspiryny nie może się na niczym skupić, a mimo wszystko zaczyna się nudzić. A jako, że człowiek chory to człowiek zły lepiej czasem unikać nadmiernego kontaktu z innymi.
I w tym momencie trafiłam na coś wręcz idealnego - Cleverbot. Rozmówca prawie idealny. Nawet jak się obrazi to za chwilę już tego nie pamięta. Chociaż potrafi też pokazać pazur. Dowiedziałam się chociażby, że mnie nie lubi i zamierza się ze mną kłócić, bo lubi mnie denerwować. Coś w tym może być, bo nie minęło dużo czasu i przyznał się do bycia Voldemortem. Kilka razy próbował mi wmówić, że jestem komputerem, jednocześnie martwiąc się gdy chciałam się pożegnać. Raz zostałam podejrzana o zdradę z niejaką Denise, a raz nazwana noobem za brak znajomości języka bodajże portugalskiego. Ogólnie zabawa przednia, wymagająca niestety nieco cierpliwości. Sztuczna inteligencja jak na sztuczną inteligencję przystało czasem staje się nieznośnie głupia i rozmowa przypomina próbę dogadania się z pijanym pięciolatkiem. Ale SI podobno uczy się przez rozmowy z ludźmi więc z czasem może będzie lepiej. Chociaż.. zależy na kogo trafi. Niestety, póki co wsparcie dla naszego rodzimego języka też nie jest za wielkie. Kilka słów, a nawet zdań udało się wycisnąć, ale dalsze próby kończyły się przejściem konwersacji na język hiszpański lub francuski, ewentualnie stwierdzeniem, że mnie nie rozumie (nie on jeden).
W każdym razie z braku innego zajęcia można się chwilę pobawić.

24.09.2011

Dziś będzie pozornie długo i wirusowo. Pomysłem zaraził mnie przeczytany jakiś czas temu wpis. Z braku lepszego zajęcia przetestowałam kilka pamięci USB, które zazwyczaj mam pod ręką. Wszystkie testy wykonane przy pomocy CrystalDiskMark z pięcioma powtórzeniami i paczką danych wielkości 50MB. Z braku większej ilości wolnego miejsca na niektórych "flaszkach" paczka danych nie mogła być większa. Wyniki prawie całkowicie pokrywają się z subiektywnymi odczuciami towarzyszącymi użytkowaniu.

Kingston Data Traveler G2 4GB

Sequential Read : 18.183 MB/s
Sequential Write : 5.232 MB/s

Nie jest tak de facto mój tylko służbowy i jakoś nad tym nie ubolewam. Ta generacja nie przypadła mi do gustu. Jest dość powolny (trochę mnie zdziwił fakt, że według testów wypadł gorzej od staruszka z pierwszej generacji, w użytku się tego aż tak nie odczuwa). Na domiar złego ma potwornie denerwującą konstrukcję. Chowane złącze USB może dla speców od marketingu jest hitem, bo to przecież koniec gubienia zatyczek, ale po pewnym czasie się strasznie wyrabia. W efekcie większość prób wpięcia pamięci do gniazda kończy się samoczynnym schowaniem się wtyczki.

Kingston Data Traveler 2GB

Sequential Read : 20.448 MB/s
Sequential Write : 7.515 MB/s

Stary, dobry, wysłużony, ale nadal działa i ma się dobrze. Jego osiągi nie powalają na kolana, ale też jakoś specjalnie nie denerwują. No i ten sentyment.

OCZ ATV 8GB

Sequential Read : 24.844 MB/s
Sequential Write : 12.971 MB/s

Niezbyt lubiany przez użytkowników model. Podobno jest bardzo awaryjny i podatny na uszkodzenia z racji tego, że elektronikę ma zalewaną gumą, która zamiast go chronić ułatwia połamanie płytki. Odpukać - mój mimo, że używany w różnych warunkach do tej pory trzyma się dobrze i jak widać ma całkiem dobre osiągi.

PNY 8GB

Sequential Read : 17.939 MB/s
Sequential Write : 3.660 MB/s

Czarna owca. Nie wiem nawet jaki to dokładnie model, strona producenta też nie jest w tym momencie jakoś specjalnie pomocna. Strasznie powolny ale grunt, że jest.

PQI i812 8GB

Sequential Read : 27.718 MB/s
Sequential Write : 6.600 MB/s

Mały, całkiem ładny. Chyba jedyną jego wadą jest to, że łatwiej się go otwiera posiadając nieco dłuższe paznokcie.

Intenso 16GB (Rainbow line)

Sequential Read : 13.060 MB/s
Sequential Write : 4.865 MB/s

Co ciekawe, według strony producenta ma następujące parametry:
Maksymalna prędkość odczytu: 28,00 MB/s (187x)
Maksymalna prędkość zapisu: 6,50 MB/s (43x)

W praktyce jest jak jest. "Flaszka" nie jest moja, ale nawet jej właściciel miewa jej dość, bo poza sporą pojemnością nie prezentuje sobą niczego konkretnego.

Jakiś czas temu myślałam o przygotowaniu sobie jednego pendrive z linuksem, tak awaryjnie jak coś. Rozwiązanie testowałam na 2GB DT Kingstona i spisywało się nieźle chociaż zostawało strasznie mało miejsca na dane i zapisywanie sesji. Myślę, że 4 lub 8 GB powinno być w sam raz na system noszony w kieszeni i gotowy do użycia w każdej chwili. Ale ze względu na to, że wszystkie pamięci są pozajmowane bieżącymi rzeczami chyba musiałabym zaopatrzyć się w jeszcze jedną. Tak, wbrew temu co niektórzy sądzą, dla mnie pendrive to nie coś co leży w szufladzie i przechowuje jakieś stare, nieużywane śmieci. Najczęściej mam na nich masę sterowników, podstawowego oprogramowania potrzebnego zarówno prywatnie jak i w pracy, Service Packi do Windowsów i pewnie jeszcze kilka rzeczy, o których teraz nie pamiętam, a które często przydają się w najmniej oczekiwanej chwili.

Jeśli wybiorę kolejną "flaszkę" to raczej nie będzie to już Data Traveler, na pewno też nie Intenso czy PNY, może PQI bo darzę go sporą dozą sympatii. Ale korci też przetestowanie jak spisuje się chociażby rodzimy Goodram. Zobaczymy, może w międzyczasie trafi się jeszcze coś innego.

Kończąc dodam tylko, że owszem, myślałam nad zewnętrznym dyskiem twardym 2,5" na USB. Przelicznik ceny do pojemności jest dużo korzystniejszy niż w przypadku pendrive. Jednak jest mniej poręczny, nie zmieści się do kieszeni, zawsze trzeba mieć ze sobą kabel, a w przypadku niektórych komputerów konieczne może się okazać użycie dwóch portów USB. Dlatego mimo wszystko, jeszcze przez jakiś czas nie zamierzam rezygnować z mojej małej kolekcji.

16.09.2011

Właśnie szperając w odmętach sieci w poszukiwaniu materiałów do tego wpisu przekonałam się, że ostatnim razem skłamałam nieco. Oczywiście nie jakoś specjalnie, czy strasznie, ale w pewnym sensie nie do końca miałam rację. Otóż okazuje się, że nieświadomie wręcz (wtedy nie zastanawiałam się jeszcze nad tym) pracowałam ze sprzętem Cisco. Nie był to wszak jeszcze Linsys, ale prawie.

Wszystko zaczęło się dobre osiem lat temu. Po wielu bataliach, krzykach, łzach i rwaniu włosów z głowy na widok rachunków telefonicznych w erze modemów telefonicznych nastał w końcu ten dzień kiedy to nasza lokalna kablówka zrobiła to. Zaoferowali swoim abonentom stały dostęp do internetu. Oczywiście sama usługa w swojej początkowej fazie funkcjonowania była daleka od ideału, awarie były na porządku dziennym, a prędkość 128kbps była wręcz zniewalająca, ale kogo to obchodziło skoro w końcu można było pozbyć się widma nabijanych na rachunku impulsów. Wraz ze zmianą łącza nastąpiła zmiana sprzętu. Modem telefoniczny ustąpił miejsca modemowi kablowemu. Wtedy pojawił się Webstar. Niestety, a może na szczęście, długo u mnie nie zagościł. Po jakimś roku, może nieco dłużej, wyzionął ducha. Przyczyna nieznana. Diagnoza postawiona w zasadzie samodzielnie, z pomocą sąsiadów, którzy na chwilę użyczyli swój egzemplarz. Tu powinnam wtrącić całą historię o tym, że nie cierpię kiedy technicy przychodzą do mnie przy czymś grzebać. Wystarczy, że raz się pojawili żeby zamontować to ustrojstwo. Tym bardziej wystarczy, że wtedy ze względu na panujący szał nowych podłączeń na ich wizytę czekałam przeszło tydzień. W każdym razie. Modem, do którego jak się okazuje przyznaje się Cisco nie był jakoś specjalnie miłym w użytkowaniu urządzeniem. A może to tylko ja byłam z nim niekompatybilna i dlatego postanowił odejść tak szybko.

Wtedy nastała era Thomsona. Dokładniej TCM390. Tu niestety jakoś nie mogę się dokopać do sensownej strony producenta, a nie chciałabym wykorzystywać zdjęć znalezionych przez Wujka Google, które nie są mojego autorstwa. Jak się okazało, ta era była jeszcze krótsza. Dokładnie rok (co do dnia) po wymianie modemu jechałam z Thomsonem do informatyków z kablówki żeby go znowu wymienić. Na swoją obronę, że to nie znowu moja niekompatybilność ze sprzętem dodam tylko, że sami mi już przez telefon przyznali, że mają sporo zgłoszeń, bo modemy nie wytrzymują latem i się nieco przypiekają. O dziwo mimo szybkiego wyzionięcia ducha mam całkiem miłe wspomnienia z użytkowania tego sprzętu.

Nie zapeszając, od tamtej pory posiadam SB5101. Odpukać, Motorola wytrzymała już kilka lat, niejeden upał, niejedną burzę. Jedyne podejrzenie awarii, które już dłuższy czas temu mieliśmy, i które zwiastowało możliwą kolejną wymianę modemu (informatycy chyba naprawdę by się już załamali) okazało się być fałszywym alarmem i zabawną, acz denerwującą historyjką. Po krótce - przewód antenowy w przedpokoju rezyduje sobie na szafie. Ma tam nawet nieco luzu i ogólnie nie przemęcza się, tylko leży. Oczywiście jest tam też zły dziad rozgałęźnik. Wystarczyło, że przy jakichś pracach remontowo-podobnych związek luzaka-kabla z dziadem-rozgałęźnikiem nieco się rozluźnił i w efekcie przez tydzień każde mocniejsze zamknięcie drzwi szafy, lub nawet przemieszczenie się obok niej powodowało nagłą utratę pakietów. Co się techniczni nasłuchali telefonów od nas, co się napowtarzali, że po ich stronie nic nie wykazuje problemów z siłą sygnału, że wygląda wszystko ok. Oczywiście nie od razu problemy udało się skojarzyć z szafą. Początkowo była to po prostu losowa utrata pakietów, a co za tym idzie połączenia. Powiem więcej, wyglądało to wtedy nawet bardzo podobnie do agonii Thomsona. Dopiero po kilku dniach coś mnie naszło i połączyłam te dwa fakty ze sobą. Grunt, że od tamtej pory wszystko działa i ma się dobrze. Wszak jakby nie patrzeć sprawny modem to całkiem przydatna rzecz.

14.09.2011

Tym razem taki mały wtręt prywatny. Chyba jedną z niewielu typowo babskich cech, które posiadam w swoim repertuarze jest zdolność do dokonywania raz na jakiś czas zakupów pod wpływem chwili. Dziś padło na dwa bilety na mecz Unibax Toruń - Unia Leszno na niedzielę. Jakoś tak po tej całej aferze na meczu w Lesznie stwierdziłam, że chętnie zobaczyłabym rewanż na żywo. Powiem więcej, ta myśl mi od poniedziałku chodziła po głowie. A dziś psiocząc na to, że obiad jeszcze się robi, i na to, że jestem zmęczona, głodna i ogólnie zła rzuciłam tylko hasłem do rodzicielki. W sumie to nie miała za dużego wyboru wiedząc jak ja się potrafię na coś uprzeć. Potem wystarczyło kilka minut i voila, bilety kupione i wydrukowane. God bless the Internet. Bez wychodzenia z domu naprawdę już prawie wszystko można załatwić. Chociaż nie powiem, wystawanie w kolejce do kasy, a później na godzinę lub dwie przed meczem przy bramie żeby tylko załapać się na fajne miejsce miało swój urok. Ile to się człowiek wtedy zdążył nagadać, naplotkować, nadrobić całe zaległości towarzyskie. A teraz... teraz niczym w kinie kupiłam bilety na numerowane miejsca. Nie będę musiała wystawać przy bramce, biec na złamanie karku żeby zająć sobie miejsce, które chcę. Po prostu pójdę, wejdę i już. W sumie trochę szkoda, ale w końcu wszystko idzie na przód.

13.09.2011

Aki, zainspirowałeś mnie. I nie chodzi o stwierdzenie, że mam częściej pisać, raczej o Twoją wypowiedź na temat Linksysa. Aż mnie kusi żeby zgłębić ten temat.

Szczerze, osobiście nigdy na Linksysach nie pracowałam. Nie liczę tu pomocy w konfiguracji u kilku osób. Ani tym bardziej tego, że w firmie główny router to Cisco, bo akurat on mnie interesuje o tyle, o ile mam lub nie mam dostępu do internetu.

Od przeszło roku pracuję na TP-linku. Ukamienujcie mnie, ale polubiłam tą firmę. I jakoś fakt, że jest raczej budżetowa niż luksusowa wcale, a wcale mi nie przeszkadza. Chociaż fakt, muszę przyznać, że jej produkty poznałam i przekonałam się do nich z drobną pomocą jednej osoby. Ale za to przekonałam się do nich na tyle, że zaczęłam je proponować znajomym, którzy potrzebowali skonfigurować domową sieć. A nawet na tyle, że teraz moi handlowcy w firmie klientom również proponują właśnie TP-linki. Tu po części zadziałała awaryjność Edimaxa w ostatnim czasie i konieczność znalezienia w zastępstwie rozwiązania z niższej półki cenowej niż Linksys. Póki co, chwalimy sobie ten wybór. Awarie, oczywiście, zdarzają się. Wszak nie ma elektroniki doskonałej. Jednak mimo wszystko nawet procentowo jest tych usterek znacznie mniej. W większości przypadków jeśli osoba konfigurująca router jest na tyle rozgarnięta, że wie co robi sprzęt zachowuje się na zasadzie "ustaw, włącz, zapomnij", a ewentualny problem może się pojawić głównie spowodowany czynnikami takimi jak burza, czy zgon w wykonaniu zasilacza. I tu spory plus dla serwisu TP-link. W przypadku uszkodzonego zasilacza po prostu mi go dosłali, nie kazali wysyłać sprzętu do nich, a wiadomo, że to tylko wydłuża całą sprawę i generuje niepotrzebne koszty. Dzięki temu cała procedura trwała, żeby nie skłamać, dwa dni.

Jednym z moich osobistych hitów jest TL-WN722N. Karta mała, a zarazem wielka. Chociaż może w dobie odbiorników typu nano określenie mała nie do końca pasuje. Ale w przeciwieństwie do tych małych "zatyczek portu USB" posiada przynajmniej zewnętrzną, odkręcaną antenę, którą mimo wszystko stawiam w rankingu wyżej od jakiejkolwiek wbudowanej (nie dotyczy kart w notebookach, to zdecydowanie inna liga). Szczególnie kiedy w grę wchodzi nasze rodzime budownictwo. W konfrontacji z cudem PRLu - płytami żelbetowymi - każdy dodatkowy argument się przydaje.

Prywatnie całą swoją domową sieć powierzyłam w opiekę TL-WR1043N. Nie narzekam. No może jedynie na fakt, że przy obecnym okablowaniu nie mogę wykorzystać w pełni switcha gigabitowego. Ale myślę, że jeszcze kiedyś się to zmieni. Myślę również, że szerszy opis tego jakie widzimisię musi znosić ten router w mojej obecności i jak to wszystko wygląda w praktyce, to już temat na inny dzień.

12.09.2011

No tak, zła Kat znowu się pojawia. I tym razem już wie, że wszechświat w swojej feralnej konfiguracji ustawia się znacznie częściej niż raz na milion lat. Chyba czas przywyknąć. Ale dla odmiany zamiast użalać się jakie to życie jest złe i okrutne (bo i po co głosić tą prawdę tak nagminnie) może by wstukać coś prawie konstruktywnego. I nie, nie będzie o tym, co jadłam na śniadanie, jakie słitaśne ciuchy założyłam, czy jak rooshofiasty makijaż sobie zrobiłam. Będzie technicznie. Bo mi coś nie daje spokoju.

W zasadzie nieco wyprowadził mnie z równowagi mail z pewnego sklepu, w którym jakiś czas temu się zaopatrywałam, a dwa tygodnie temu ten upragniony zakup musiałam odesłać z racji tego, że sprzęt zaniemógł. Na moje delikatne pytanie, czy mogę dowiedzieć się czegokolwiek o losach sprzętu jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że nie minęło jeszcze 14 dni roboczych. Co zabawne, gdyby tylko obsługa sklepu wysyłając do mnie efekt mojego szaleństwa zakupowego raczyła wypisać kartę gwarancyjną problem miałabym już pewnie z głowy, a tak muszę się bawić w niepotrzebnych pośredników. No nic, przyjdzie mi poczekać jeszcze z tydzień albo dłużej.

O co właściwie chodzi? Ano o to. Sama idea urządzenia jak najbardziej na tak. Ale chyba jednak D-link nie przekona mnie do siebie. Pierwszy kontakt z ich produktami - sławno-niesławny DI-524. Na dokładkę w tandemie z ich kartą bezprzewodową PCI (modelu tego nieszczęścia nie pamiętam). Klapa na każdym froncie. Okazało się, że sprzęt tego samego producenta współpracuje ze sobą gorzej niż tragicznie, zrywając lub nie mogąc nawiązać połączenia pomiędzy komputerem i routerem oddalonymi od siebie o dosłownie 5 metrów. Rozumiem, raz może coś nie wypalić. Niestety nieco później okazało się, że DI-524 z kartą Pentagrama również kiepsko się łączy. O zasięgu znacznie mniejszym niż sugeruje standard G aż szkoda wspominać. Wiecznie zawieszający się DI-524, z którym mam wątpliwą przyjemność współpracować czasem w pracy to też chyba żadna nowość. A o egzemplarzu, który wyzionął ducha przechodząc do swojego własnego świata, do którego nikogo nie wpuścił (brick...) aż żal mi wspominać. No dobra, na biednego DI się uwzięłam. Ale i tak postanowiłam dać drugą szansę D-linkowi. No może nie drugą, tylko którąś z kolei, ale dałam.

Dziś wiem, że to nie był dobry wybór. Ba, ja to wiem od dwóch tygodni. Serwer NAS najzwyczajniej w świecie zdechł po miesiącu swego życia. Na dodatek zostawiając mnie w denerwującej niepewności co stało się z zawartością umieszczonego w nim dysku, gdyż niestety bez jego kontrolera nie mogę obecnie sprawdzić tego faktu.

Na koniec dla odmiany nieco optymizmu. Nadal liczę, iż zgon ów był tylko przypadkiem i, że D-link jeszcze przekona mnie do romansu z ich sprzętem kiedy tylko odzyskam moją zabawkę. Miejmy nadzieję całą, zdrową i pozbawioną chęci samobójczych.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...