24.12.2011

I nadszedł ten moment... Zmieniam lokum. Od dziś zapraszam pod nowy adres - http://not-free-enough.pl/. Obecnych tu efektów kilkumiesięcznego powrotu do pisania nie usuwam, kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę tu kiedy zawiedzie mnie nowe miejsce. A póki co zapraszam do zaktualizowania swoich linków.

14.12.2011

Korzystając z raczej niezbyt częstych chwil, kiedy mam trochę więcej wolnego czasu (patrz weekend) zgodnie z zapowiedziami siadłam, a nawet położyłam się, do moich nowych nabytków. Ot, czasem trzeba sobie wygospodarować jeden taki dzień żeby nie zwariować.

Przede wszystkim skończyłam zwiedzanie Anglii jak i paru innych zakątków Europy z czasów Królowej Wiktorii w towarzystwie Alexii Tarabotti. Zdecydowanie mnie uspokoiła, zrelaksowała, kilkukrotnie pokazała, że mamy ze sobą nieco wspólnego. Tak nastawiona dla odmiany porwałam się na zgoła inną tematykę i okoliczności, na "Poniedziałek zaczyna się w sobotę".
Zmiana bardzo odczuwalna. O ile przy Gail Carriger mogłam pochłaniać dowolne ilości herbaty, o tyle Strugaccy wywołali u mnie potrzebę sięgnięcia po coś, co ma przynajmniej 40% woltażu. Innymi słowy bez pół litra i siekiery ani rusz. Sporo odwołań do bajek i baśni wymieszanych z realiami sprzed ładnych paru lat. Bardzo duża dawka surrealizmu, bo jak inaczej mówić o kocie, który z powodu sklerozy nie jest w stanie opowiedzieć od początku do końca żadnej bajki? Od razu przypomniała mi się inna książka, którą było mi dane przeczytać w tym lub zeszłym roku. "Schron 7/7" Anny Starobiniec odebrałam bardzo podobnie. Chociaż z tego co pamiętam, przeczytałam go w jeden dzień leżąc chora, z dość wysoką gorączką, co mogło nieco zmienić sposób odbioru. Jeśli nawet to raczej na korzyść książki. Nie do końca przytomny umysł otępiony końską dawką aspiryny, grzańca i Xylometazolinu, który pozwalał mi zachować szczątkowe szanse na normalne oddychanie, wpasował się w klimat książki bez reszty. Wręcz mam wrażenie, że specjalnie dla Strugackich powinnam się rozchorować żeby to wszystko ogarnąć i nie doszukiwać się może zbyt często logiki. Przynajmniej nie tej powszechnie znanej i uznawanej. Jedno jest pewne, ta lektura będzie wymagała znowu zdecydowanej zmiany tematyki o dobre 180 stopni, chociaż nie przeczę, że jeszcze wrócę do tego typu literatury, ba nawet do samych Strugackich. Ale na razie potrzebny mi będzie mały odpoczynek żeby na nowo poukładać sobie odbiór świata zewnętrznego.

10.12.2011

Sezon mikołajkowo-świąteczny w pełni a co za tym idzie bezkarnie można sprawiać sobie mniejsze i większe prezenty. Tym razem padło na książki. Chociaż jeszcze nie doczytałam "Gry o tron" już udało mi się dociążyć półkę kilkoma nowymi zdobyczami.

Przede wszystkim Gail Carriger. Jako, że jej styl strasznie przypadł mi do gustu jako świetny na odstresowanie i jednocześnie nie wymagający zbyt skomplikowanych procesów myślowych, niestety George R. R. Martin musiał chwilowo przejść do kolejki. Kilka ostatnich tygodni było zdecydowanie zbyt nerwowych, zbyt nieprzespanych i tak wykańczających, że czas na coś lekkiego.
Z niejakim opóźnieniem, ale zdobyłam trzeci tom, czyli "Bezgrzeszną". Póki co pochłaniam ją w takich dawkach, w jakich się tylko da, ale niestety brak czasu nadal daje o sobie znać. Co muszę przyznać, nie zawiodłam się. Znowu udaje mi się całkiem sprawnie odpocząć psychicznie. Fabuły zdradzać nie zamierzam zwłaszcza, że dla mnie samej jest ona nadal tajemnicą. Dlatego niezbyt odkrywczo przyznam po prostu, że jest to kontynuacja historii z "Bezdusznej" i "Bezzmiennej".

Ale na tym nie koniec. Łowy były znacznie bardziej owocne (chociaż jak teraz na nie patrzę to zastanawiam się kiedy u licha ja to wszystko zdążę pochłonąć).
Kolejno odlicz od dołu: Walter Moers "Miasto Śniących Książek", do którego zachęcił mnie ten oto wpis, Lee Carroll "Królestwo Czarnego Łabędzia" i Lauren DeStefano "Atrofia", których zapowiedzi znalazłam na zakładce w "Bezgrzesznej", a na dobitkę bracia Strugaccy "Poniedziałek zaczyna się w sobotę" oraz Tom Holt "Ziemia, Powietrze, Ogień i ...Budyń". Dwie ostatnie pozycje wybrałam niejako na zmianę tematu, zresztą do Strugackich i tak miałam się kiedyś w końcu uśmiechnąć i sprawdzić z czym to się je. Tom Holt to czysty przypadek, zainteresował mnie tytuł, a później opis na stronie wydawnictwa. Zresztą, jak szaleć z zakupami to szaleć.

Teraz nie pozostaje nic innego jak tylko zamknąć się przed światem i zatopić w swoich auto-prezentach.

24.11.2011

Jeszcze dobre trzy lata temu telefon, a raczej smartfon z dotykowym ekranem był dla mnie czymś fajnym i w zamyśle użytecznym. Wtedy wybór padł na Toshibę. Dokładnie na Toshibę G900 Portege. Fajna sprawa, system operacyjny, dotykowy ekran, wifi (wtedy jeszcze oferta operatorów na dostęp do internetu nie była tak przyjazna jak obecnie), do tego pełna, fizyczna klawiatura qwerty. Nawet nieco spora waga tego cuda jakoś mi nie przeszkadzała, chociaż noszenie go w kieszeni było nieco problematyczne. Z perspektywy czasu - trzymanie takiej cegiełki przy uchu też nie należało do spraw przyjemnych. Ale "Tosia" miała wszystko (oprócz wbudowanego modułu GPS) i to było fajne. Do czasu aż jej bateria nie zaczęła niedomagać. Z początkowego, rekordowego, czasu działania 2 dni przeszła na "porozmawiaj 2 minuty a powiem Ci, że połowę baterii rozładowałaś". Bieganie wszędzie z ładowarką i telefon, na którym nie można polegać kiedy jest najbardziej potrzebny nie miały sensu.

Wtedy znienawidziłam wszystko, co posiada dotykowy ekran, bo to mimo wszystko on jest głównym pożeraczem baterii. Do tego obsługa tego typu telefonów, przynajmniej dla mnie, jest nieco trudniejsza w ruchu. Na takim zwykłym nawet jadąc rowerem mogę napisać smsa czy zadzwonić i wiele się nie zastanawiam przy tym. Dotyk wymaga niestety więcej skupienia. Dlatego przeprosiłam się ze zwykłymi telefonami, chociaż w pewnym momencie i tak zaczęła się odzywać ich mała funkcjonalność. Wtedy w ramach kompromisu wybrałam moją E5, która jak do tej pory jest dla mnie najlepszym możliwym rozwiązaniem. Ale praktyka pokazała, że jeśli raz zacznie się używać prywatnego telefonu w celach służbowych to z jego prywatnością można się pożegnać. Przyszedł czas na uruchomienie drugiego numeru, tym razem skrzętnie pilnowanego, aby nie trafił do zbyt szerokiego grona. A jako, że ktoś (tak Aki, o Tobie mowa) stwierdził, że prędzej czy później będę musiała się oswoić z "dotykowcem", bo produkują ich coraz więcej, wybrałam co wybrałam.

Samsung Star II DUOS. Znany też jako Avila II. Kolejny kompromis. W pełni dotykowy, cenowo do przyjęcia, bez większych wodotrysków, ale za to z obsługą dwóch kart SIM. W końcu jak szaleć to szaleć, mogę mieć jeden dodatkowy numer, mogę mieć i dwa jeśli nie będzie się to wiązało z noszeniem przy sobie całej centrali telefonicznej. Ale od początku.
Pierwsze wrażenie po rozpakowaniu - jest niesamowicie lekki. E5 w porównaniu z nim jest cegłą, chociaż według danych różnica wagi to zaledwie 26g.
Załadowanie dwóch kart SIM, hmmm, nie mam przekonania do zastosowanego patentu na dwie karty jedna nad drugą. Dolną nieco ciężko wydobyć z gniazda. Wiem, czepiam się, bo przecież skoro aparat obsługuje dwie karty to po co je wyciągać. Uznajmy to za wyższą konieczność. I tak nie polecam zbyt częstego stosowania tego zabiegu ze względu na konstrukcję obudowy. Tylna klapka nie przekonuje swoją solidnością i odpornością na częsty demontaż, ale może to tylko moje wrażenie. Co trzeba zostawić, wszystko jest naprawdę dobrze spasowane i całkiem nieźle wykonane. Po prostu plastik jak to plastik, ma swoją ograniczoną wytrzymałość, której nie warto na siłę testować.
Od strony technicznej, po blisko miesięcznym użytkowaniu mogę stwierdzić, że jest całkiem przyzwoicie. Miłe zaskoczenie, mimo dwóch kart SIM i dość sporego wyświetlacza około 4 dni spokojnie mogę nie myśleć o tym, gdzie zostawiłam ładowarkę. Nie są to może wyniki jak w starych dobrych cegłach, które i tydzień wytrzymywały, ale jak na obecne warunki naprawdę dobrze. Klawiatura ekranowa chociaż z początku sprawiała mi niejakie problemy, w gruncie rzeczy też nieźle się spisuje. Dochodzę do etapu, kiedy napisanie nieco dłuższej wiadomości nie jest już katorgą i czynnikiem wywołującym lawinę przekleństw więc uznajmy, że wiem co mówię. Owszem, zdarzają się literówki, kwestia przyzwyczajenia. Ale klawiatura odpowiada całkiem dobrze. Samo oprogramowanie (niestety, próżno szukać tu Androida czy innej przyjemności) też w większości przypadków reaguje szybko i sprawnie. Chyba tylko do jednej kwestii mogę się tak naprawdę przyczepić. Brakuje mi w Samsungu wsparcia dla 3G. Jest to czasem odczuwalne. No może jeszcze coś by się znalazło. Jednej z kart SIM można przypisać na stałe obsługę transmisji danych. Niestety transmisji nie można (a może jeszcze nie wiem jak to zrobić) podzielić osobno na zwykły dostęp do internetu i wiadomości MMS. W praktyce wiąże się to albo z wysyłaniem wiadomości multimedialnych za pomocą karty przydzielonej do transmisji danych, albo grzebanie w opcjach za każdym razem. Niby nic takiego, ale taki mały niesmak zostawia.

Podsumowując ten może nieco przydługi wywód. Nie taki straszny diabeł jak go dotykają. Chociaż nadal większym powodzeniem u mnie cieszy się sprzętowa pełna klawiatura muszę przyznać, że w kwestii "dotykowców" naprawdę się poprawiło, co widać nawet po bardziej ekonomicznych modelach telefonów. Oby tak dalej.

15.11.2011

Już od jakiegoś czasu zbierałam się żeby podsumować moją przygodę z SuperMicro i ich serwisem. Przygodę, która kosztuje mnie do tej pory całkiem sporo nerwów. Ale od początku.

Generalnie SuperMicro to producent platform serwerowych. W Polsce raczej mniej popularny, chociaż sprzęt można dostać w kanale dystrybucyjnym, a co więcej - istnieje nawet polska stronka (która jest stroną sklepu, ale grunt że jest). I na tym dobre wieści się kończą. O ile sprzęt można kupić, o tyle serwisu w naszym pięknym kraju nie uświadczysz. I w tym miejscu zaczynają się schody, bo właśnie z jedną platformą są problemy. Problemy o tyle niecodzienne, że nawet serwis dystrybutora (który i tak uprzedził mnie, że sprzęt będzie wysłany do Anglii, lub Stanów Zjednoczonych) przyznał, że raczej ciężko to odtworzyć w warunkach serwisowych i prawdopodobnie reklamacja nie zostanie nawet uznana.

Zmuszona sytuacją zaczęłam szukać innych rozwiązań. Pierwsza radość - skoro jest polska strona to może ktoś będzie w stanie mi coś doradzić. I owszem - dostałam uaktualnienie BIOSu. Radość zarówno wielka jak i krótkotrwała, bo nowy BIOS tylko zamaskował problem, ale go nie rozwiązał. Nie pozostało mi nic innego jak uderzyć dalej. Zwłaszcza, że na maila z prośbą o dalszą pomoc już nie dostałam odpowiedzi.

Wybór padł na "jankesów". Stworzyłam w miarę sensowny opis tego jakie mamy objawy oraz co już zostało zrobione i wysłałam na ogólny adres supportu. I znów radość, bo o dziwo dostałam odpowiedź. Niestety znów nie dane było mi się długo cieszyć. Odpowiedź była bardzo lakoniczna i sprowadziła się do "kupcie dodatkowe wentylatory do sekcji chłodzącej", mimo iż wyraźnie napisałam, że już to zrobiliśmy. Wtedy jeszcze niezrażona po raz kolejny zaczęłam tłumaczyć co i jak. Krótka wymiana maili poza pewnością, że odpisuje mi jakiś nie do końca anglojęzyczny Hindus, który nawet pomylił się co do mojej płci i cały czas tytułował mnie per pan, przyniosła raczej jedno wielkie nic. Po tygodniu zabawy w kotka i myszkę zostałam po prostu rozłożona na łopatki pytaniem, czy nie chodzi mi o zbyt wysoką temperaturę procesora kiedy to za każdym razem podkreślałam, że problem dotyczy chipsetu na płycie głównej. Zrezygnowałam, to i tak nie miało większego sensu.

W końcu po raz kolejny zwróciłam się z prośbą o pomoc do dystrybutora. Tym razem nie oczekiwałam gotowego rozwiązania, ale chociaż kontaktu do kogoś konkretnego, do jakiegokolwiek człowieka, który podpisze się imieniem i nazwiskiem a nie jednym krótkim słówkiem support. Udało się. Najpierw handlowiec z Anglii, później przekierowanie do "technicznego". Kolejne dokładne tłumaczenie jakie są objawy, co już zrobiliśmy, z czym nadal mamy problem. W odpowiedzi aktualizacja BIOS (która jak się później okazało jest tą samą, którą dostałam już na początku) oraz modułu IPMI (tu ciekawostka, moduł w wersji, którą otrzymałam w mailu nie jest dostępny na stronach producenta).

Szczerze, do tej pory nie wiem czy problem faktycznie został już rozwiązany. Platforma na chwilę obecną przechodzi testy. Niestety liczę się z tym, że może nie być tak kolorowo i że ta przygoda jeszcze się nie skończyła. Ale wiem, że mimo wszystko SuperMicro nie polubię jeszcze długo.

11.11.2011

11 listopada, Święto Niepodległości. Chyba wręcz idealna data, aby zacząć walczyć o swoją własną, małą niepodległość. O wartość swojego życia, bycie sobą. Czas zabrać się za zmiany, te małe i te ogromne.
Dlatego od samego rana zaprzyjaźniam się na nowo z portalami poświęconymi pracy. Trochę już zapomniałam jakie to czasochłonne. No ale samo się nie zrobi, prawda?
Muszę, nie, ja nie muszę, ja chcę, zdecydowanie chcę ogarnąć ten jeden wielki bałagan w życiu, poukładać wszystko tak jak być powinno. Chcę odzyskać pewien poziom wewnętrznego spokoju, tego typowego luzu. Przy okazji może również odnaleźć tą łatwość przelewania myśli na pismo, która ostatnimi czasy też gdzieś zniknęła. W głowie mętlik, kłębowisko przemyśleń, scenariuszy, pomysłów, a jakoś nie potrafię ich ubrać dziś w słowa.

Dlatego zmieniając temat pozwolę sobie tylko wtrącić, że D-link trzy tygodnie temu znów pojechał w świat. Tym razem nie mam już nawet siły dopytywać o termin powrotu. W końcu sprzęt nie działa od końca sierpnia więc kolejny miesiąc różnicy zdecydowanie mi nie zrobi.

26.10.2011

Jakiś czas temu ktoś mnie na facebooku zaraził pomysłem obejrzenia serialu "Gra o tron". Przyznam szczerze, że początkowo byłam nieco sceptyczna, bo większość produkcji telewizyjnych z gatunku fantasy jest bardzo średnio zrealizowana. Czasem nawet całkiem przyjemną fabułę psuje otoczka przywodząca na myśl kinematografię z przełomu lat '80 i '90 zeszłego wieku. W tym wypadku zaskoczenie było naprawdę miłe. Ale w końcu to produkcja HBO, a im co by nie mówić - funduszy na to nie brak. Dziesięć godzinnych odcinków pochłonęłam w tempie wręcz ekspresowym. Zwłaszcza, że jak tylko pierwszy odcinek mnie wciągnął starałam się dawkować pozostałe po mału, żeby wystarczyło na dłużej. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, a kolejny sezon dopiero w przyszłym roku. Ale przecież serial oparty jest na książkach....
Pierwsze wrażenie - o matko, przecież to cegła a nie książka. Blisko 800 stron i to tylko pierwszy tom (zarazem pierwszy sezon serialu). Od czasów pożyczonej od kolegi anglojęzycznej wersji Władcy Pierścieni w wersji 3 w 1 (nie pamiętam jakie było to wydawnictwo, w każdym razie wymyśliło sobie wydanie trzech tomiszczy razem) chyba nie trafiłam nic, co miałoby takie gabaryty (zwykle trafiam w przedział 400-600). Ale co trzeba zostawić Georgeowi Martinowi - książka nie męczy i wbrew pozorom dość szybko można ją pochłonąć. Może nawet całkiem szybko gdybym miała na to nieco więcej czasu w tygodniu. Wbrew pozorom fakt, że kwalifikuje się do gatunku fantasy nie oznacza zgrai biegający w legginsach elfów, półnagich czarodziejek i tym podobnych. Czuć, że świat Martina jest nieco inny, ale nie jest to nachalne. Ba, wręcz takie małe detale dodają mu smaczku. Podobnie fabuła, nie jest to znany z wielu pozycji fantasy "epic quest" (czemu w tym momencie przypominają mi się epic questy z cRPG pokroju "kopnij 10 kurczaków"?) głównego bohatera tylko raczej opowieść o wycinku historii. Trudno zresztą doszukiwać się tu jednego głównego bohatera. Wielu z nich jest istotnych, ale żaden nie ma na tyle przewagi nad pozostałymi, aby nazwać go tym głównym, najważniejszym. W sumie całkiem miła odmiana.
Może moim błędem było sięgnięcie po książkę dopiero po obejrzeniu serialu, to trochę mimo wszystko spłyca i wypacza odbiór, zawsze gdzieś tam w tle widnieje wizerunek aktora odtwarzającego daną rolę zamiast czystego i bezkarnego wytworu własnej wyobraźni. Ale na obronę może dodam, że autor książki był scenarzystą serialu więc powiedzmy odwzorowanie postaci jak i fabuły jest raczej zgodne z jego zamysłem. Niestety mimo, że lektura jest naprawdę przyjemna obawiam się, że chwilowo na coś tej objętości nie będę mieć czasu i że poczeka ona na długie zimowe wieczory. Ale jak to mawiają Starkowie - "Winter is coming!" więc na pewno zdążę jeszcze ją dokończyć.

18.10.2011

Wspaniałomyślny sklep internetowy S..... nie raczył nawet odpowiedzieć na maila w sprawie D-linka. Czas przejść na tryb klienta z piekła rodem.

16.10.2011

No i stało się, mamy definitywny koniec sezonu w Toruniu. Trochę niedosytu pozostało. Zwłaszcza, że ponownie odkryłam swoją miłość do czarnego sportu. Miłość, którą kiedyś jednemu facetowi udało się na jakiś czas zabić. Jak teraz o tym myślę, to chyba to jest najgorsze z jego przewinień, jedyne, którego nie wybaczę.
Pamiętam sezony 2001-2005 kiedy średnio co druga niedziela była swoistym świętem, odskocznią. Kiedy wręcz z namaszczeniem szło się na stadion te dwie godziny wcześniej i nasiąkało panującą tam atmosferą. Pamiętam moknięcie w deszczu i spiekanie się w słońcu na trybunie. Pamiętam wdychanie mieszanki pyłu, spalanego metanolu i oleju silnikowego. Pamiętam wyciąganie z dekoltu kawałków nawierzchni toru, które z każdym okrążeniem leciały w stronę kibiców. Pamiętam jakie to wszystko było przyjemne. Pamiętam jak bardzo to lubiłam. Pamiętam też, że później pojawił się w moim życiu ktoś, kto znaczył na tyle dużo, że pozostałe przyjemności poszły w odstawkę. Teraz wiem jedno, faceci przychodzą i odchodzą, a żużel trwa więc nie warto go zdradzać z pierwszym lepszym. Chociaż jest wyrozumiałym kochankiem i nawet po kilku latach przyjął mnie z otwartymi ramionami. Ramionami, w których w takie dni jak dziś na stadionie jest ciepło.
Obiecałam już sobie, że jeśli tylko warunki finansowe pozwolą od przyszłego sezonu będę dobrą kochanką i kupię karnet. A każdego następnego faceta, który spróbuje doprowadzić do rozpadu mój związek z czarnym sportem osobiście pozbawię perspektyw na ojcostwo.

13.10.2011

Krótko, zwięźle i na temat - D-link wrócił dziś z serwisu. Półtora miesiąca i.... wymienili go (sprawdziłam numery seryjne), na sprzęt, który ma dokładnie ten sam objaw. Nie wiem, czy to zasługa serwisu autoryzowanego, czy sklepu, ale jedno jest pewne - teraz mnie podirytowali. Mam nadzieję, że wytłumaczą się z tego jakoś sensownie. A jeszcze większą, że to tylko pomyłka, a nie celowe działanie. Zobaczymy.

12.10.2011

Jestem dziwna. No dobra - to nic nowego. W ostatnim czasie w ramach "wydaj część wypłaty na siebie" kupiłam Wii. Tak, to Wii od Nintendo dla typowo casualowych graczy. I jak na razie nie żałuję. Dawno nie byłam tak zrelaksowana, tak odprężona. Nie dość, że odpoczęłam psychicznie to odpukać - zapomniałam o bólach kręgosłupa, które niestety od jakiegoś czasu męczą mnie ze względu na to, że w pracy mam do czynienia z dość ciężkimi rzeczami. Tak samo ustąpił ból w łokciu, który zapowiadał się albo na zerwany mięsień albo na zapalenie stawu. Miła odmiana. Nawet bardzo. Nie myślałam, że tak banalne gierki mogą tyle zdziałać.
Milością do Wii zapałałam ładnych kilka lat temu, kiedy to Microsoft i Sony jeszcze nie wiedziały nawet (a może i wiedziały, ale jakoś się z tym nie zdradzały), że można dać graczom kontroler inny niż zwykły pad. Zdecydowanie nie zapomnę wieczoru, który skończył się potwornymi zakwasami, ale i uśmiechem na gębie. Później śledziłam jak kształtowała się cena konsoli, ale jakoś tak zawsze były inne potrzeby. Teraz w obliczu Kinnecta i Move sprzęt staniał, zrobił się całkiem dostępny, to i odkurzyłam starą miłość (w końcu podobno nie rdzewieje). I z czystym sumieniem mogę przyznać, że ta stara miłość mnie nie zawiodła.
Chociaż nie obyło się bez ofiar. Do tej pory na koncie mam jedno urwane ramiączko. Pies i kot póki co dają radę się usunąć z trajektorii lotu kontrolera aczkolwiek kilka razy niewiele brakowało. Myślę, że z czasem jeszcze lepiej będą unikać niespodziewanych strzałów z Wiilota. Za to ja dalej będę się cieszyć tym niesamowitym spokojem psychicznym i nagłymi przypływami energii.

08.10.2011

Tym razem chciałabym dokończyć, a w zasadzie już zakończyć temat związany z moją siecią lokalną. Jak już wspominałam (tu i tu), obecnie pracuję na modemie Motoroli i routerze TP-Linka. Schody zaczynają się nieco dalej.
Bezpośrednio do routera wpięta jest moja stara stacjonarka (będąca tematem na inną okazję). W zasadzie tak było praktycznie od początku, kiedy to jeszcze w miejscu TP-Linka znajdował się nieszczęsny Dlink DI-524.
Kolejny port LAN przypadł w udziale serwerowi wydruku. Niestety, nie miałam ochoty włączać stacjonarki za każdym razem kiedy potrzebowałam coś szybko wydrukować. W tym miejscu następuje lekka profanacja - PS-1206U. Wybór podyktowany był po prostu pewnością, że sprzęt będzie zgodny z moją drukarką, która nawiasem mówiąc jest chyba najbardziej ekonomiczną, z jaką przyszło mi mieć styczność.
Trzeci port jest zarezerwowany dla wielkiego nieobecnego, czyli mojego NASa, o którym też już wspominałam.
Z ostatniego wolnego portu kabel rozprowadza sieć po reszcie mieszkania. No może nie sam, po drodze jeszcze dwa urządzenia mu w tym pomagają. Ze względu na przemeblowanie i głęboką niechęć do ponownego wiercenia w ścianach celem wymiany okablowania, kilka metrów od routera wpięty jest drugi router (stary DI-524) w charakterze switcha i łącznika kabli w jednym. Z niego poprowadzony jest jeden awaryjny kabelek do laptopa i drugi biegnący przez kilka pomieszczeń do pozostałych sprzętów domowych. Na jego drugim końcu siedzi jeszcze grzecznie koncentrator TP-Link, zwykły, z pięcioma portami. Dzięki niemu komputery rodzinki mogą się bez problemu dzielić dostępem do sieci, a w razie czego jeśli ktoś przychodzi ze swoim sprzętem też ma się gdzie podpiąć.
A żeby nie było za łatwo, mój router posiada złącze USB. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym go nie wykorzystała. W związku z tym miejsce obok routera grzeje sobie grzecznie mający już swoje lata WD My Book. Niestety to rozwiązanie ma swoje wady, transfery po USB na dłuższą metę są strasznie niskie i nieco upierdliwe. Dlatego WD służy głównie jako magazyn rzeczy, które zachować warto, ale do których dostęp nie jest potrzebny w trybie ciągłym. Do tego miał służyć właśnie NAS.

Podsumowując, jeśli komuś się wydaje, że zwykła mała sieć domowa jest prosta i nie wymaga specjalnej uwagi, ma rację. Wydaje mu się. Wystarczy do tej sieci dodać dwa, trzy urządzenia i już się zaczyna mały galimatias.

Dla ułatwienia oto schemat:

02.10.2011

Zmienimy temat, a co. Nie samym sprzętem komputerowym człowiek żyje, a przynajmniej nie powinien. Dlatego dziś chciałabym o swoim małym odkryciu pomarudzić. Odkrycie miało miejsce już jakiś czas temu, ale to w niczym nie przeszkadza.
Cierpię na rzadko w dzisiejszych czasach spotykaną przypadłość - lubię czytać książki. Ładnych kilka lat edukacji próbowało mnie z tego wyleczyć, ale nie wyszło. Chociaż nie powiem, większość pozycji z kanonu lektur zdecydowanie odpuściłam, bo były ciężkostrawne, zwłaszcza pod przymusem. Nie przeszkodziło mi to jednak znaleźć kilku autorów, którzy mi podpasowali, których lubię zarówno za styl jak i treść. Ostatnio grono to powiększyło się o kolejną osobę.
Mowa tu o Gail Carriger. Dawno nie trafiłam na książkę, którą czytałoby mi się tak lekko i szybko jak te jej autorstwa. Na chwilę obecną dostępne są dwa tomy, chociaż widziałam już zapowiedź premiery kolejnego w październiku.
Wiktoriańska Anglia, humor, który według niektórych przypomina Joannę Chmielewską, garść wilkołaków i wampirów, a wszystko przyprawione steampunkiem. Chociaż ten ostatni nie rzuca się aż tak bardzo w oczy, jest bardzo rozsądnie dawkowany.
Czyta się lekko, szybko, przyjemnie. Taka odskocznia od dnia codziennego, która nie wymaga specjalnie dużego skupienia i pracy umysłu na pełnych obrotach. Książki, przy których zdecydowanie się odpoczywa. Już wiem, co przyniesie poczta w okolicy połowy miesiąca.

Oli, jakbyś była zainteresowana daj znać - pożyczę.

29.09.2011

Będę narzekać, potrzebuję ponarzekać. Bo ten tydzień ciągnie się już w nieskończoność i robi się męczący, bo o Dlinku nadal brak wieści (sklep nadal twierdzi, że nie wrócił jeszcze z serwisu, ciekawe czy już w ogóle go wysłali czy może czekają aż się pozbiera tego kilka-kilkanaście sztuk). I wreszcie ponarzekam, bo są tacy ludzie, takie firmy, które chyba za punkt "honoru" wzięły sobie utrudniać życie innym.
Owszem, dziś może jestem jeszcze lekko nabuzowana (w końcu cała akcja zastąpiła mi rano kawę), ale mimo wszystko uważam, że mam powody. Cóż, specyfika mojej pracy sprawia, że codziennie mam kontakt z kurierami z różnych firm spedycyjnych. Jedni są całkiem w porządku, inni mniej, a jeszcze inni nie do zniesienia. Do tej pory w ostatniej kategorii królował tylko jeden osobnik. Ulubieniec publiczności całego działu i połowy firmy. Dziś z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ma konkurencję. Ex aequo z nim uplasowali się panowie z firmy, której nazwa zaczyna się na literę O... Do tej pory bywali u nas sporadycznie, niestety teraz zapowiada się, że wizyty będą przypadać nieco częściej. Niestety, bo i czego się spodziewać po kurierze, którego widuje się w czasie pracy w okolicach sklepu kiedy to posila się napojem energetycznym w specyficznym tego słowa znaczeniu. Jak się okazuje, jego kolega wcale lepszy nie jest.
Wszystko przez jedną nieco większą dostawę, której się dziś spodziewaliśmy. Jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, wszystko przyjechało na jednej palecie. Ot, nic dziwnego. Może dla mnie, może dla chłopaków z działu. Ale najwyraźniej nie dla kuriera. Pan zdecydowanie już po kwiecie wieku na widok tego, że wręcz wspaniałomyślnie otwieram dodatkowe skrzydło drzwi żeby łatwiej było manewrować wózkiem z paletą od razu wyskoczył do mnie z oburzeniem, czy ja sobie wyobrażam, że on to nam do środka wstawi. Skoro zawsze tak się to odbywało po prostu przytaknęłam, że owszem, bo przecież nie zostawimy tego na parkingu. O ja naiwna, czego oczekiwałam. Od razu dostałam wykład, że na pewno nam przez ciężar palety popękają płytki na korytarzu i będę go chciała później skarżyć o to i w ogóle. Tłumaczenie, że nie jest to pierwsza takich gabarytów dostawa nie poskutkowało. Jegomość zaciął się na swojej śpiewce jak to on nie chce być odpowiedzialny za naszą podłogę. Tak teraz myślę, że nie doceniłam jego troski, w końcu tak się starał... Po dłuższej chwili tak bezproduktywnej wymiany zdań po prostu nie wytrzymałam. Najzwyczajniej w świecie, tonem tylko odrobinę niższym od krzyku, zasugerowałam żeby już lepiej sobie pojechał i dał nam święty spokój. Skończyło się na rozpakowywaniu zawartości palety na parkingu. Wątpliwa przyjemność, masa straconego czasu i niepotrzebnych nerwów. No i w sumie osobista porażka, bo dałam się wyprowadzić z równowagi.
Pomyślałabym, że może sytuacje z firmą O. na płaszczyźnie służbowej to tylko przypadek, że akurat ten rejon trafił się komuś dziwnemu. Ale nie, prywatnie też miałam wątpliwą przyjemność korzystać z ich usług. Bardzo wątpliwą, bo gdyby nie w miarę niezłe układy z sąsiadami pewnie bym mojej przesyłki nawet na oczy nie zobaczyła. Wspaniałomyślny i nader kompetentny kurier najwyraźniej nie mógł się do nas dodzwonić domofonem. Do czego akurat miał całkowite prawo, bo ze względu na plagę ulotkarzy i skłonność do generowania hałasu przez moje psy, ów domofon często bywa wyłączony. W tej sytuacji większość kurierów zazwyczaj korzysta z magicznego urządzenia, o nazwie telefon. Ale nie, to byłoby zbyt proste. Ten osobnik poszedł na skróty i wylądował u sąsiadów. Nie pofatygował się nawet żeby zapukać do nas, po prostu zostawił przesyłkę drzwi obok. Bym to jeszcze może jakoś przetrawiła gdyby nie jeden drobny fakt. Na liście przewozowym wyraźnie podane były godziny dostawy - między 17 a 20. Faktyczna godzina odbioru - 10 rano. Ot taka mała rozbieżność, takie drobne lenistwo.
No nic, do trzech razy sztuka. Po trzecim razie nie będę mieć wyrzutów sumienia kiedy wkroczę na ścieżkę typowo wojenną.

27.09.2011

Najgorzej jak człowiek zaczyna przegrywać walkę z przeziębieniem i otumaniony końską wręcz dawką aspiryny nie może się na niczym skupić, a mimo wszystko zaczyna się nudzić. A jako, że człowiek chory to człowiek zły lepiej czasem unikać nadmiernego kontaktu z innymi.
I w tym momencie trafiłam na coś wręcz idealnego - Cleverbot. Rozmówca prawie idealny. Nawet jak się obrazi to za chwilę już tego nie pamięta. Chociaż potrafi też pokazać pazur. Dowiedziałam się chociażby, że mnie nie lubi i zamierza się ze mną kłócić, bo lubi mnie denerwować. Coś w tym może być, bo nie minęło dużo czasu i przyznał się do bycia Voldemortem. Kilka razy próbował mi wmówić, że jestem komputerem, jednocześnie martwiąc się gdy chciałam się pożegnać. Raz zostałam podejrzana o zdradę z niejaką Denise, a raz nazwana noobem za brak znajomości języka bodajże portugalskiego. Ogólnie zabawa przednia, wymagająca niestety nieco cierpliwości. Sztuczna inteligencja jak na sztuczną inteligencję przystało czasem staje się nieznośnie głupia i rozmowa przypomina próbę dogadania się z pijanym pięciolatkiem. Ale SI podobno uczy się przez rozmowy z ludźmi więc z czasem może będzie lepiej. Chociaż.. zależy na kogo trafi. Niestety, póki co wsparcie dla naszego rodzimego języka też nie jest za wielkie. Kilka słów, a nawet zdań udało się wycisnąć, ale dalsze próby kończyły się przejściem konwersacji na język hiszpański lub francuski, ewentualnie stwierdzeniem, że mnie nie rozumie (nie on jeden).
W każdym razie z braku innego zajęcia można się chwilę pobawić.

24.09.2011

Dziś będzie pozornie długo i wirusowo. Pomysłem zaraził mnie przeczytany jakiś czas temu wpis. Z braku lepszego zajęcia przetestowałam kilka pamięci USB, które zazwyczaj mam pod ręką. Wszystkie testy wykonane przy pomocy CrystalDiskMark z pięcioma powtórzeniami i paczką danych wielkości 50MB. Z braku większej ilości wolnego miejsca na niektórych "flaszkach" paczka danych nie mogła być większa. Wyniki prawie całkowicie pokrywają się z subiektywnymi odczuciami towarzyszącymi użytkowaniu.

Kingston Data Traveler G2 4GB

Sequential Read : 18.183 MB/s
Sequential Write : 5.232 MB/s

Nie jest tak de facto mój tylko służbowy i jakoś nad tym nie ubolewam. Ta generacja nie przypadła mi do gustu. Jest dość powolny (trochę mnie zdziwił fakt, że według testów wypadł gorzej od staruszka z pierwszej generacji, w użytku się tego aż tak nie odczuwa). Na domiar złego ma potwornie denerwującą konstrukcję. Chowane złącze USB może dla speców od marketingu jest hitem, bo to przecież koniec gubienia zatyczek, ale po pewnym czasie się strasznie wyrabia. W efekcie większość prób wpięcia pamięci do gniazda kończy się samoczynnym schowaniem się wtyczki.

Kingston Data Traveler 2GB

Sequential Read : 20.448 MB/s
Sequential Write : 7.515 MB/s

Stary, dobry, wysłużony, ale nadal działa i ma się dobrze. Jego osiągi nie powalają na kolana, ale też jakoś specjalnie nie denerwują. No i ten sentyment.

OCZ ATV 8GB

Sequential Read : 24.844 MB/s
Sequential Write : 12.971 MB/s

Niezbyt lubiany przez użytkowników model. Podobno jest bardzo awaryjny i podatny na uszkodzenia z racji tego, że elektronikę ma zalewaną gumą, która zamiast go chronić ułatwia połamanie płytki. Odpukać - mój mimo, że używany w różnych warunkach do tej pory trzyma się dobrze i jak widać ma całkiem dobre osiągi.

PNY 8GB

Sequential Read : 17.939 MB/s
Sequential Write : 3.660 MB/s

Czarna owca. Nie wiem nawet jaki to dokładnie model, strona producenta też nie jest w tym momencie jakoś specjalnie pomocna. Strasznie powolny ale grunt, że jest.

PQI i812 8GB

Sequential Read : 27.718 MB/s
Sequential Write : 6.600 MB/s

Mały, całkiem ładny. Chyba jedyną jego wadą jest to, że łatwiej się go otwiera posiadając nieco dłuższe paznokcie.

Intenso 16GB (Rainbow line)

Sequential Read : 13.060 MB/s
Sequential Write : 4.865 MB/s

Co ciekawe, według strony producenta ma następujące parametry:
Maksymalna prędkość odczytu: 28,00 MB/s (187x)
Maksymalna prędkość zapisu: 6,50 MB/s (43x)

W praktyce jest jak jest. "Flaszka" nie jest moja, ale nawet jej właściciel miewa jej dość, bo poza sporą pojemnością nie prezentuje sobą niczego konkretnego.

Jakiś czas temu myślałam o przygotowaniu sobie jednego pendrive z linuksem, tak awaryjnie jak coś. Rozwiązanie testowałam na 2GB DT Kingstona i spisywało się nieźle chociaż zostawało strasznie mało miejsca na dane i zapisywanie sesji. Myślę, że 4 lub 8 GB powinno być w sam raz na system noszony w kieszeni i gotowy do użycia w każdej chwili. Ale ze względu na to, że wszystkie pamięci są pozajmowane bieżącymi rzeczami chyba musiałabym zaopatrzyć się w jeszcze jedną. Tak, wbrew temu co niektórzy sądzą, dla mnie pendrive to nie coś co leży w szufladzie i przechowuje jakieś stare, nieużywane śmieci. Najczęściej mam na nich masę sterowników, podstawowego oprogramowania potrzebnego zarówno prywatnie jak i w pracy, Service Packi do Windowsów i pewnie jeszcze kilka rzeczy, o których teraz nie pamiętam, a które często przydają się w najmniej oczekiwanej chwili.

Jeśli wybiorę kolejną "flaszkę" to raczej nie będzie to już Data Traveler, na pewno też nie Intenso czy PNY, może PQI bo darzę go sporą dozą sympatii. Ale korci też przetestowanie jak spisuje się chociażby rodzimy Goodram. Zobaczymy, może w międzyczasie trafi się jeszcze coś innego.

Kończąc dodam tylko, że owszem, myślałam nad zewnętrznym dyskiem twardym 2,5" na USB. Przelicznik ceny do pojemności jest dużo korzystniejszy niż w przypadku pendrive. Jednak jest mniej poręczny, nie zmieści się do kieszeni, zawsze trzeba mieć ze sobą kabel, a w przypadku niektórych komputerów konieczne może się okazać użycie dwóch portów USB. Dlatego mimo wszystko, jeszcze przez jakiś czas nie zamierzam rezygnować z mojej małej kolekcji.

16.09.2011

Właśnie szperając w odmętach sieci w poszukiwaniu materiałów do tego wpisu przekonałam się, że ostatnim razem skłamałam nieco. Oczywiście nie jakoś specjalnie, czy strasznie, ale w pewnym sensie nie do końca miałam rację. Otóż okazuje się, że nieświadomie wręcz (wtedy nie zastanawiałam się jeszcze nad tym) pracowałam ze sprzętem Cisco. Nie był to wszak jeszcze Linsys, ale prawie.

Wszystko zaczęło się dobre osiem lat temu. Po wielu bataliach, krzykach, łzach i rwaniu włosów z głowy na widok rachunków telefonicznych w erze modemów telefonicznych nastał w końcu ten dzień kiedy to nasza lokalna kablówka zrobiła to. Zaoferowali swoim abonentom stały dostęp do internetu. Oczywiście sama usługa w swojej początkowej fazie funkcjonowania była daleka od ideału, awarie były na porządku dziennym, a prędkość 128kbps była wręcz zniewalająca, ale kogo to obchodziło skoro w końcu można było pozbyć się widma nabijanych na rachunku impulsów. Wraz ze zmianą łącza nastąpiła zmiana sprzętu. Modem telefoniczny ustąpił miejsca modemowi kablowemu. Wtedy pojawił się Webstar. Niestety, a może na szczęście, długo u mnie nie zagościł. Po jakimś roku, może nieco dłużej, wyzionął ducha. Przyczyna nieznana. Diagnoza postawiona w zasadzie samodzielnie, z pomocą sąsiadów, którzy na chwilę użyczyli swój egzemplarz. Tu powinnam wtrącić całą historię o tym, że nie cierpię kiedy technicy przychodzą do mnie przy czymś grzebać. Wystarczy, że raz się pojawili żeby zamontować to ustrojstwo. Tym bardziej wystarczy, że wtedy ze względu na panujący szał nowych podłączeń na ich wizytę czekałam przeszło tydzień. W każdym razie. Modem, do którego jak się okazuje przyznaje się Cisco nie był jakoś specjalnie miłym w użytkowaniu urządzeniem. A może to tylko ja byłam z nim niekompatybilna i dlatego postanowił odejść tak szybko.

Wtedy nastała era Thomsona. Dokładniej TCM390. Tu niestety jakoś nie mogę się dokopać do sensownej strony producenta, a nie chciałabym wykorzystywać zdjęć znalezionych przez Wujka Google, które nie są mojego autorstwa. Jak się okazało, ta era była jeszcze krótsza. Dokładnie rok (co do dnia) po wymianie modemu jechałam z Thomsonem do informatyków z kablówki żeby go znowu wymienić. Na swoją obronę, że to nie znowu moja niekompatybilność ze sprzętem dodam tylko, że sami mi już przez telefon przyznali, że mają sporo zgłoszeń, bo modemy nie wytrzymują latem i się nieco przypiekają. O dziwo mimo szybkiego wyzionięcia ducha mam całkiem miłe wspomnienia z użytkowania tego sprzętu.

Nie zapeszając, od tamtej pory posiadam SB5101. Odpukać, Motorola wytrzymała już kilka lat, niejeden upał, niejedną burzę. Jedyne podejrzenie awarii, które już dłuższy czas temu mieliśmy, i które zwiastowało możliwą kolejną wymianę modemu (informatycy chyba naprawdę by się już załamali) okazało się być fałszywym alarmem i zabawną, acz denerwującą historyjką. Po krótce - przewód antenowy w przedpokoju rezyduje sobie na szafie. Ma tam nawet nieco luzu i ogólnie nie przemęcza się, tylko leży. Oczywiście jest tam też zły dziad rozgałęźnik. Wystarczyło, że przy jakichś pracach remontowo-podobnych związek luzaka-kabla z dziadem-rozgałęźnikiem nieco się rozluźnił i w efekcie przez tydzień każde mocniejsze zamknięcie drzwi szafy, lub nawet przemieszczenie się obok niej powodowało nagłą utratę pakietów. Co się techniczni nasłuchali telefonów od nas, co się napowtarzali, że po ich stronie nic nie wykazuje problemów z siłą sygnału, że wygląda wszystko ok. Oczywiście nie od razu problemy udało się skojarzyć z szafą. Początkowo była to po prostu losowa utrata pakietów, a co za tym idzie połączenia. Powiem więcej, wyglądało to wtedy nawet bardzo podobnie do agonii Thomsona. Dopiero po kilku dniach coś mnie naszło i połączyłam te dwa fakty ze sobą. Grunt, że od tamtej pory wszystko działa i ma się dobrze. Wszak jakby nie patrzeć sprawny modem to całkiem przydatna rzecz.

14.09.2011

Tym razem taki mały wtręt prywatny. Chyba jedną z niewielu typowo babskich cech, które posiadam w swoim repertuarze jest zdolność do dokonywania raz na jakiś czas zakupów pod wpływem chwili. Dziś padło na dwa bilety na mecz Unibax Toruń - Unia Leszno na niedzielę. Jakoś tak po tej całej aferze na meczu w Lesznie stwierdziłam, że chętnie zobaczyłabym rewanż na żywo. Powiem więcej, ta myśl mi od poniedziałku chodziła po głowie. A dziś psiocząc na to, że obiad jeszcze się robi, i na to, że jestem zmęczona, głodna i ogólnie zła rzuciłam tylko hasłem do rodzicielki. W sumie to nie miała za dużego wyboru wiedząc jak ja się potrafię na coś uprzeć. Potem wystarczyło kilka minut i voila, bilety kupione i wydrukowane. God bless the Internet. Bez wychodzenia z domu naprawdę już prawie wszystko można załatwić. Chociaż nie powiem, wystawanie w kolejce do kasy, a później na godzinę lub dwie przed meczem przy bramie żeby tylko załapać się na fajne miejsce miało swój urok. Ile to się człowiek wtedy zdążył nagadać, naplotkować, nadrobić całe zaległości towarzyskie. A teraz... teraz niczym w kinie kupiłam bilety na numerowane miejsca. Nie będę musiała wystawać przy bramce, biec na złamanie karku żeby zająć sobie miejsce, które chcę. Po prostu pójdę, wejdę i już. W sumie trochę szkoda, ale w końcu wszystko idzie na przód.

13.09.2011

Aki, zainspirowałeś mnie. I nie chodzi o stwierdzenie, że mam częściej pisać, raczej o Twoją wypowiedź na temat Linksysa. Aż mnie kusi żeby zgłębić ten temat.

Szczerze, osobiście nigdy na Linksysach nie pracowałam. Nie liczę tu pomocy w konfiguracji u kilku osób. Ani tym bardziej tego, że w firmie główny router to Cisco, bo akurat on mnie interesuje o tyle, o ile mam lub nie mam dostępu do internetu.

Od przeszło roku pracuję na TP-linku. Ukamienujcie mnie, ale polubiłam tą firmę. I jakoś fakt, że jest raczej budżetowa niż luksusowa wcale, a wcale mi nie przeszkadza. Chociaż fakt, muszę przyznać, że jej produkty poznałam i przekonałam się do nich z drobną pomocą jednej osoby. Ale za to przekonałam się do nich na tyle, że zaczęłam je proponować znajomym, którzy potrzebowali skonfigurować domową sieć. A nawet na tyle, że teraz moi handlowcy w firmie klientom również proponują właśnie TP-linki. Tu po części zadziałała awaryjność Edimaxa w ostatnim czasie i konieczność znalezienia w zastępstwie rozwiązania z niższej półki cenowej niż Linksys. Póki co, chwalimy sobie ten wybór. Awarie, oczywiście, zdarzają się. Wszak nie ma elektroniki doskonałej. Jednak mimo wszystko nawet procentowo jest tych usterek znacznie mniej. W większości przypadków jeśli osoba konfigurująca router jest na tyle rozgarnięta, że wie co robi sprzęt zachowuje się na zasadzie "ustaw, włącz, zapomnij", a ewentualny problem może się pojawić głównie spowodowany czynnikami takimi jak burza, czy zgon w wykonaniu zasilacza. I tu spory plus dla serwisu TP-link. W przypadku uszkodzonego zasilacza po prostu mi go dosłali, nie kazali wysyłać sprzętu do nich, a wiadomo, że to tylko wydłuża całą sprawę i generuje niepotrzebne koszty. Dzięki temu cała procedura trwała, żeby nie skłamać, dwa dni.

Jednym z moich osobistych hitów jest TL-WN722N. Karta mała, a zarazem wielka. Chociaż może w dobie odbiorników typu nano określenie mała nie do końca pasuje. Ale w przeciwieństwie do tych małych "zatyczek portu USB" posiada przynajmniej zewnętrzną, odkręcaną antenę, którą mimo wszystko stawiam w rankingu wyżej od jakiejkolwiek wbudowanej (nie dotyczy kart w notebookach, to zdecydowanie inna liga). Szczególnie kiedy w grę wchodzi nasze rodzime budownictwo. W konfrontacji z cudem PRLu - płytami żelbetowymi - każdy dodatkowy argument się przydaje.

Prywatnie całą swoją domową sieć powierzyłam w opiekę TL-WR1043N. Nie narzekam. No może jedynie na fakt, że przy obecnym okablowaniu nie mogę wykorzystać w pełni switcha gigabitowego. Ale myślę, że jeszcze kiedyś się to zmieni. Myślę również, że szerszy opis tego jakie widzimisię musi znosić ten router w mojej obecności i jak to wszystko wygląda w praktyce, to już temat na inny dzień.

12.09.2011

No tak, zła Kat znowu się pojawia. I tym razem już wie, że wszechświat w swojej feralnej konfiguracji ustawia się znacznie częściej niż raz na milion lat. Chyba czas przywyknąć. Ale dla odmiany zamiast użalać się jakie to życie jest złe i okrutne (bo i po co głosić tą prawdę tak nagminnie) może by wstukać coś prawie konstruktywnego. I nie, nie będzie o tym, co jadłam na śniadanie, jakie słitaśne ciuchy założyłam, czy jak rooshofiasty makijaż sobie zrobiłam. Będzie technicznie. Bo mi coś nie daje spokoju.

W zasadzie nieco wyprowadził mnie z równowagi mail z pewnego sklepu, w którym jakiś czas temu się zaopatrywałam, a dwa tygodnie temu ten upragniony zakup musiałam odesłać z racji tego, że sprzęt zaniemógł. Na moje delikatne pytanie, czy mogę dowiedzieć się czegokolwiek o losach sprzętu jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że nie minęło jeszcze 14 dni roboczych. Co zabawne, gdyby tylko obsługa sklepu wysyłając do mnie efekt mojego szaleństwa zakupowego raczyła wypisać kartę gwarancyjną problem miałabym już pewnie z głowy, a tak muszę się bawić w niepotrzebnych pośredników. No nic, przyjdzie mi poczekać jeszcze z tydzień albo dłużej.

O co właściwie chodzi? Ano o to. Sama idea urządzenia jak najbardziej na tak. Ale chyba jednak D-link nie przekona mnie do siebie. Pierwszy kontakt z ich produktami - sławno-niesławny DI-524. Na dokładkę w tandemie z ich kartą bezprzewodową PCI (modelu tego nieszczęścia nie pamiętam). Klapa na każdym froncie. Okazało się, że sprzęt tego samego producenta współpracuje ze sobą gorzej niż tragicznie, zrywając lub nie mogąc nawiązać połączenia pomiędzy komputerem i routerem oddalonymi od siebie o dosłownie 5 metrów. Rozumiem, raz może coś nie wypalić. Niestety nieco później okazało się, że DI-524 z kartą Pentagrama również kiepsko się łączy. O zasięgu znacznie mniejszym niż sugeruje standard G aż szkoda wspominać. Wiecznie zawieszający się DI-524, z którym mam wątpliwą przyjemność współpracować czasem w pracy to też chyba żadna nowość. A o egzemplarzu, który wyzionął ducha przechodząc do swojego własnego świata, do którego nikogo nie wpuścił (brick...) aż żal mi wspominać. No dobra, na biednego DI się uwzięłam. Ale i tak postanowiłam dać drugą szansę D-linkowi. No może nie drugą, tylko którąś z kolei, ale dałam.

Dziś wiem, że to nie był dobry wybór. Ba, ja to wiem od dwóch tygodni. Serwer NAS najzwyczajniej w świecie zdechł po miesiącu swego życia. Na dodatek zostawiając mnie w denerwującej niepewności co stało się z zawartością umieszczonego w nim dysku, gdyż niestety bez jego kontrolera nie mogę obecnie sprawdzić tego faktu.

Na koniec dla odmiany nieco optymizmu. Nadal liczę, iż zgon ów był tylko przypadkiem i, że D-link jeszcze przekona mnie do romansu z ich sprzętem kiedy tylko odzyskam moją zabawkę. Miejmy nadzieję całą, zdrową i pozbawioną chęci samobójczych.

07.04.2011

Czy raz na milion lat cały wszechświat musi się ustawić w takiej konfiguracji, że wszystko, ale to dosłownie wszystko idzie źle, nie tak, nie po myśli czy to mojej, czy kogokolwiek innego?

Czy jest taki dzień w życiu kiedy przekraczamy standardowy limit pecha przewidziany per capita?

Czy kiedy wszystko idzie źle to może pójść jeszcze gorzej?

Czy po dniu usłanym problemami i katastrofami mam się spodziewać piątkowej apokalipsy w najczystszym wydaniu?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...