12.09.2011

No tak, zła Kat znowu się pojawia. I tym razem już wie, że wszechświat w swojej feralnej konfiguracji ustawia się znacznie częściej niż raz na milion lat. Chyba czas przywyknąć. Ale dla odmiany zamiast użalać się jakie to życie jest złe i okrutne (bo i po co głosić tą prawdę tak nagminnie) może by wstukać coś prawie konstruktywnego. I nie, nie będzie o tym, co jadłam na śniadanie, jakie słitaśne ciuchy założyłam, czy jak rooshofiasty makijaż sobie zrobiłam. Będzie technicznie. Bo mi coś nie daje spokoju.

W zasadzie nieco wyprowadził mnie z równowagi mail z pewnego sklepu, w którym jakiś czas temu się zaopatrywałam, a dwa tygodnie temu ten upragniony zakup musiałam odesłać z racji tego, że sprzęt zaniemógł. Na moje delikatne pytanie, czy mogę dowiedzieć się czegokolwiek o losach sprzętu jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że nie minęło jeszcze 14 dni roboczych. Co zabawne, gdyby tylko obsługa sklepu wysyłając do mnie efekt mojego szaleństwa zakupowego raczyła wypisać kartę gwarancyjną problem miałabym już pewnie z głowy, a tak muszę się bawić w niepotrzebnych pośredników. No nic, przyjdzie mi poczekać jeszcze z tydzień albo dłużej.

O co właściwie chodzi? Ano o to. Sama idea urządzenia jak najbardziej na tak. Ale chyba jednak D-link nie przekona mnie do siebie. Pierwszy kontakt z ich produktami - sławno-niesławny DI-524. Na dokładkę w tandemie z ich kartą bezprzewodową PCI (modelu tego nieszczęścia nie pamiętam). Klapa na każdym froncie. Okazało się, że sprzęt tego samego producenta współpracuje ze sobą gorzej niż tragicznie, zrywając lub nie mogąc nawiązać połączenia pomiędzy komputerem i routerem oddalonymi od siebie o dosłownie 5 metrów. Rozumiem, raz może coś nie wypalić. Niestety nieco później okazało się, że DI-524 z kartą Pentagrama również kiepsko się łączy. O zasięgu znacznie mniejszym niż sugeruje standard G aż szkoda wspominać. Wiecznie zawieszający się DI-524, z którym mam wątpliwą przyjemność współpracować czasem w pracy to też chyba żadna nowość. A o egzemplarzu, który wyzionął ducha przechodząc do swojego własnego świata, do którego nikogo nie wpuścił (brick...) aż żal mi wspominać. No dobra, na biednego DI się uwzięłam. Ale i tak postanowiłam dać drugą szansę D-linkowi. No może nie drugą, tylko którąś z kolei, ale dałam.

Dziś wiem, że to nie był dobry wybór. Ba, ja to wiem od dwóch tygodni. Serwer NAS najzwyczajniej w świecie zdechł po miesiącu swego życia. Na dodatek zostawiając mnie w denerwującej niepewności co stało się z zawartością umieszczonego w nim dysku, gdyż niestety bez jego kontrolera nie mogę obecnie sprawdzić tego faktu.

Na koniec dla odmiany nieco optymizmu. Nadal liczę, iż zgon ów był tylko przypadkiem i, że D-link jeszcze przekona mnie do romansu z ich sprzętem kiedy tylko odzyskam moją zabawkę. Miejmy nadzieję całą, zdrową i pozbawioną chęci samobójczych.

1 komentarz:

  1. Niewypisywanie kart gwarancyjnych to obenmie chyba przypadłość każdego sklepu (ile ja sie nazdzierałem z Saturnem o radio samochodowe, bo sie im nie chcialo wypisać karty zaraz po zakupie).

    Co do zaprezentowanej idei to wygląda ciekawie. Dużo za nią sobie liczą?
    Heh, ja jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do produktów D-Linka, ciekawe czy to jakieś wewnętrzne przecucie, od samego praktycznie początku uznaję tylko LinkSysy i jak na razie żaden nawet nie próbował wywijać mi takich numerów jak te, które tu przytaczasz...

    Powodzenia w walcze ze złym i niedobrym sprzętem :)
    Pisz częśćiej.

    Sent from my X10 mini pro.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...